Ach śpij, kochanie

Ach śpij, kochanie

Od razu mówię, że to nie jest wpis dotyczący zakazu handlu w niedzielę, bo te dyskusje o biednych paniach na kasie pozbawionych życia rodzinnego słabo mnie przekonują jako osobę związaną zawodowo ze służbą zdrowia. Skoro chirurug, anestezjolog czy pielęgniarka jakoś sobie radzą z dyżurami w weekendy i święta, to nie widzę powodu do specjalnego użalania się akurat nad jedną grupą zawodową. Co z kolejarzami, kelnerami i pilotami samolotów? Nie mają rodzin?

Natomiast sam zakaz jest mi obojętny, bo i tak nie robię zakupów w niedzielę. Mam na to czas w tygodniu. A w niedziele to u nas króluje rower. Albo narty, zależnie od pory roku. Jak już pisałam w innym poście, mam dużo czasu, bo najbardziej na świecie to lubię mieć czas właśnie. I uważam, że poza zdrowiem to jedyne dobro tego świata, którego kupić nie można. Dla siebie, bo czas innych i owszem, a czasem nawet bardzo tanio.

Nasz czas oprócz pracodawców bardzo tanio kupują sobie spece od reklamy na przykład. Gdyby zliczyć wszystkie przerwy reklamowe w dowolnej telewizji, to okazuje się, że za możliwość obejrzenia takiego sobie filmu płacimy godzinami atakowania naszego wzroku i słuchu przez suplementy diety, pasty do zębów i parabanki, które chcą nam pożyczać pieniądze na 200% RSO.

Ale ja nie o tym. Jak pewnie większość z nas odwiedzam centra handlowe, no bo jednak ubrać się trzeba. Nawet to zawsze lubiłam, ale ostatnio jakby coraz mniej. Coraz mi tam sztuczniej, dziwnie, nieswojo. Te pozbawione kontaktu ze światem zewnętrznym niby-deptaki, odcięte od widoku chmur, klimatyzowane, bez zegarów, nieustannie dźwięczące muzyką. I tłumy ludzi płynące w środku jak rybki w akwarium, którym się wydaje, że są w morzu dopóki nie stukną nosem w szybę. Rybki szklanym wzrokiem wpatrzone w wystawy oferujące stosy niepotrzebnych ubrań, gadżetów, biżuterii. Wpływają do zatoczek sklepów, pokręcą się, wypływają. Nawet pyszczkami ruszają, ale nie słychać słów, bo je zagłusza muzyka z głośników. Wygląda to czasem jak jakiś koszmarny sen. Sztuczny świat wykreowany przez specjalistów od reklamy i marketingu. Na wiele z tych przedmiotów przerabiamy  żywe, czujące istoty. Po to, żeby potem trafiło to w większości na przemiał.

Moje pokolenie jest tym wszystkim oszołomione, bo wychowane w siermiężnym PRL-u wciąż nie może się przyzwyczaić do tej nadobfitości wszystkiego. Ale młodzi chyba już na szczęście mają dosyć. Bardzo podoba mi się ten nowy trend żeby tyle nie kupować, te wszystkie Simplife, Fashion Revolution, wymienianie się ciuchami, pożyczanie sobie domów na wakacje. Po co pogoń za przedmiotami ma kraść nam czas? Ilu z nich NAPRAWDĘ potrzebujemy?

Zdaję sobie sprawę, że pomysł zamknięcia tych wszystkich świątyń konsumpcji jest niepoważny i nierealny. I że fajnie pójść tam do kina i na lody w deszczowy dzień.

Ale weź zegarek.

 

 

1 Comment
  • Amanda
    Posted at 16:58h, 14 maja Odpowiedz

    Do tego chyba w większości dążą teraz cywilizacje a przynajmniej te mocno konsumpcyjne. Zbytnie ułatwianie (ale nie, że ułatwianie w ogóle) sprawia, że zamiast robić coś sensownego: coś tworzyć, poszukiwać pożywienia, rozmyślać, podróżować, po prostu żyć jak inne organizmy na Ziemi i ludzie, zanim powstał cały (niepotrzebny) nadkonsumpcjonizm, to spędzamy czas na łażeniu po galerii za lakierem do paznokci marki X albo setną parą butów… Nie twierdzę, że normalny konsumpcjonizm jest zły, w granicach rozsądku. Ale to co się teraz dzieje. Wystarczy popatrzeć na zakupy, jakie robią ludzie, kiedy jest tylko kilka dni wolnego. Jakby na co najmniej 3 lata mieli wszystkie sklepy zamknąć. A ile rzeczy i żywności się wyrzuca. Marnotrawstwo na wielką skalę, i czasu i materiałów.

Post A Comment