Wiara i wina

Wiara i wina

Co do definicji wiary, w sensie religijnym, to podobno jest ona ŁASKĄ, czyli czymś, co się od Boga otrzymuje albo nie.

No, jak się w niego nie wierzy, to tym bardziej niczego od niego nie można otrzymać, więc w przypadku tego tłumaczenia mamy do czynienie ze słynnym paragrafem 22 z książki Josepha Hellera pod tym tytułem.

Podobno dużo ludzi otrzymuje, choć trudno to dostrzec na pierwszy rzut oka. Ale przywykliśmy, że w naszym kraju na ten temat się nie dyskutuje, a wiara w Boga jest nie tylko czymś oczywistym, ale w dodatku DOBRYM.

Głośne oświadczenie „jestem człowiekiem wierzącym” ma zaświadczać o szlachetności oświadczającego. I niczego nie ujmować jego intelektowi.

I ja zupełnie nie mogę pojąć dlaczego. Taki już mam upierdliwie dociekliwy umysł, że wciąż różnych ludzi o to pytam i nie dostaję zadowalającej odpowiedzi. Wiara w krasnoludki jest dziecinna, głupia i naiwna, a wiara, że mężczyzna ukrzyżowany w 1-szym wieku naszej ery, zmartwychwstał po trzech dniach, wniebowstąpił i od tej pory najbardziej go interesuje co robisz pod kołdrą, jest mądra, oczywista i nie wymagająca dowodów. W dodatku w imię tej wiary konstruuje się całkiem na serio nieludzkie prawo i wyznający ją uważają, że wszyscy inni powinni się temu prawu podporządkować, bo inaczej ich wymyślony przyjaciel będzie smutny.

Od razu się przyznam. NIE SZANUJĘ UCZUĆ RELIGIJNYCH. I nie uważam, że szanowanie ich jest czymś dobrym.  Mam na to dowody z tak zwanego życia. Gdybyśmy zamiast szanować „uczucia religijne” mojej teściowej, w porę interweniowali, to nie byłaby teraz w ciężkim stanie na oddziale psychiatrycznym z rozpoznaniem psychozy religijnej.

Człowiek, który by opowiadał, że widuje się z Napoleonem, albo Zeusem wzbudziłby słuszne podejrzenia o stan swojego umysłu. Ktoś, kto widuje Matkę Boską albo Jezusa- trafia na ołtarze. Jak Faustyna Kowalska, najprawdopodobniej osoba chora psychicznie mająca urojenia. Bo nie chcę jej posądzać o zwykłe cwaniactwo i żerowanie na ludzkiej naiwności.

Natomiast ten, który ją na te ołtarze wyniósł, podobno był wykształcony.

Traktujemy serio jakieś „objawienia fatimskie” i inne cuda na kiju. Szanujemy opinie ludzi opowiadających farmazony na ten temat, bo są na przykład papieżem i nie wypada głośno powiedzieć, że to bzdury.

Mogę zrozumieć, że osoby słabo wykształcone, nieoczytane i mało myślące mogą w to wszystko wierzyć i traktować na serio. Ale obowiązkiem tej bardziej inteligentnej części społeczeństwa powinna być ochrona słabszych intelektualnie jednostek przed manipulowaniem ich umysłami. A nie fałszywy szacunek i uciekanie od tematu.

To jest grzech zaniechana, że się tak odniosę do religijnej retoryki.

A potem się dziwimy, że fundamentaliści religijni dochodzą do władzy i ustanawiają nam prawa rodem ze średniowiecza.

To nie kryzys, to rezultat, jak mawiał Stefan Kisielewski.

Co my z tym, drogie Wiedźmy?

Na początek proponuję wybrać sobie światopogląd, ale na podstawie własnych PRZEMYŚLEŃ i lektur mądrych książek, a nie z automatu, bo „tak mnie wychowano”. Argument „tak mnie wychowano” dyskwalifikuje cię jako istotę myślącą, droga Siostro.

Reszta to już konsekwencje.

 

9 komentarzy
  • M
    Posted at 11:54h, 30 stycznia Odpowiedz

    Ostatnio czytałam nawet artykuł naukowy, który wskazywał, że Jezus (jeśli przyjąć, że był postacią historyczną, ja przyjmuję, że był) tak naprawdę mógł przeżyć ukrzyżowanie. I uciekł najprawdopodobniej z pomocą ludzi. Artykuł podparty eksperymentami i rozmowami z lekarzami. I ta cała szopka ze zmartwychwstaniem to, w jego wypadku, bzdura. Moim zdaniem Jezus był po prostu człowiekiem (kimś jak Budda), który głosił pokój i przeciwstawiał się religii Rzymu. Był kimś w rodzaju (całkiem śmiertelnego) rebelianta, któremu niesprawiedliwość i panowanie Rzymian nie pasowały. Dzisiaj nazwalibyśmy go guru religijnym (a do tego wielu ,,miłosiernych” zapewne by go nazwało też ,,lewakiem”). Jeśli był postacią historyczną to był człowiekiem a nie Synem Boga. A potem sobie dopisano ,,co trzeba”, część zmieniono, resztę ocenzurowano i zakazano. No i dziś mamy co mamy.

    • Wiedźma Radzi
      Posted at 12:02h, 30 stycznia Odpowiedz

      a to nawet ładna koncepcja 🙂

  • Irena
    Posted at 13:19h, 30 stycznia Odpowiedz

    tak, to nie kryzys a rezultat bezmyślności i zachłanności na byle jaką kasę, którą i tak zżerają podwyżki cen

    • Wiedźma Radzi
      Posted at 18:06h, 30 stycznia Odpowiedz

      to też

  • Marzena Zurek
    Posted at 02:48h, 01 lutego Odpowiedz

    Wierzę. I nie dla tradycji rodzinnej ani dlatego, że tak mnie wychowano. Wiara jest moim własnym i świadomym wyborem drogi. Świadoma też jestem, że nie tak wiele da się tu naukowo udowodnić, trochę więcej da się historycznie, a cała reszta to… na pewno zaufanie do Pisma Świętego, coś intuicyjnego, duchowego… (Koh 3,11- „Uczynił wszystko pięknie w swoim czasie, dał im nawet wyobrażenie o dziejach świata, tak jednak, że nie pojmie człowiek dzieł, jakich Bóg dokonuje od początku aż do końca” lub w innym przekładzie- „Prawdziwy Bóg pięknie uczynił każdą rzecz w odpowiednim czasie. Nawet włożył wieczność w serca ludzi, chociaż i tak nigdy w pełni nie zgłębią Jego dzieł.”).
    Daleka jestem od wiary w cudowną moc relikwi, płaczących figurek, obrazków, krzyżyków, czczenia świętych mianowanych przez włodarzy kościoła, itp. To biznes, nie mający z wiarą nic wspólnego.
    Nie widzę wiary w ludziach, którzy próbują odebrać wolność, na jakimkolwiek poziomie, drugiemu człowiekowi. Nie po to Bóg dał nam wolną wolę, byśmy ja mieli prawo drugiemu odbierać. Tzw. „uczucia religijne” to dla mnie puste hasła i bujda na resorach, nie mające nic wspólnego ani z pokorą, ani z przykazaniem miłości.
    Bezmyślny człowiek nie może być człowiekiem wierzącym. A religia nie znaczy to samo, co wiara.
    Moją wiarę buduje lektura Pisma Świętego (zwykle czytam te same fragmenty w różnych jego wydaniach, by mieć porównanie. Języki oryginałów są poza moim zasięgiem, a co najmniej leciutkie naginanie treści pod potrzeby danego wyznania są, niestety, zauważalne.), rozmyślanie nad tym, co przeczytałam i uważność na każdym kroku mojego życia (wiesz, ile wówczas można dostrzec cudów :)). Nie przynależę do żadnej wspólnoty religijnej, poza tym, że czuję się chrześcijanką.
    I zapewniam Cię, że po wniebowstąpieniu (przed także nie) Jezusa wcale nie interesuje to, co robisz pod kołdrą…
    Pozdrawiam serdecznie,
    Marzena

    • Wiedźma Radzi
      Posted at 03:56h, 01 lutego Odpowiedz

      I taką wiarę szanuję, choć zupełnie nie podzielam. Każdemu według potrzeb. Trochę jest dla mnie zagadkowa ta potrzeba wiary w Boga, ale jest na tyle powszechna, że najwyraźniej ma uzasadnienie ewolucyjne, a z ewolucją nie dyskutuję. Obawiam się jedynie tego aspektu wiary w lepsze życie po śmierci, bo sprawia on, że ludzie wierzący zamiast dbać o środowisko, w którym żyjemy naprawdę ufają w „boży plan zbawienia”.

      • Marzena Żurek
        Posted at 22:07h, 05 lutego Odpowiedz

        Hej, Wiedźmo! Zamieściłaś już nowego posta, ale ja wracam tutaj jeszcze na chwilę. Miałam to zrobić wcześniej, jednak ten czas tak szybko umyka…
        Swoją drogą- bardzo spodobał mi się Twój blog, poruszane tematy, Twój sposób wypowiedzi. Trafiłam tu niedawno i mam jeszcze sporo do poczytania. Robię to z przyjemnością.
        No, ale do rzeczy. Kilka zdań odpowiedzi na Twoją odpowiedź 🙂
        Myślę teraz o tym, co nazywasz „zagadkową potrzebą wiary”…
        Wiesz, w moim przypadku nigdy nie zastanawiałam się nad „potrzebą”. Powiedziałabym, że wiara do mnie przyszła i bardzo pozytywnie wypełniła moje życie. A może to właśnie było moją potrzebą?…
        Opowiem Ci w miarę krótko o mojej drodze. Z tradycji rodzinnej zostałam ochrzczona jako katoliczka i tak też później chodziłam na lekcje religii. W piątej klasie podstawówki, na lekcji religii właśnie, tak dostałam od księdza Biblią w głowę (bo odwróciłam się do koleżanki, by pożyczyć jej gumkę do ścierania), że zrobiło mi się ciemno przed oczami i do końca dnia borykałam się z silnymi zawrotami głowy. W tym momencie uszła ze mnie cała tradycyjna wiara. Więcej na religię nie poszłam. A potem byłam z facetem, którego całej rodzinie zależało na naszym ślubie kościelnym. Nie wierzyłam, ale dla świętego spokoju załatwiłam, co trzeba. Choć już nawet nie byłam pewna, czy ja w ogóle za tego faceta chcę wyjść… Gdy w dniu ślubu poszłam do kościoła- poczułam się bardzo niekomfortowo. Pomyślałam, że tak, ja nie wierzę, ale jeśli Bóg naprawdę istnieje, to nawet nie wierząc winna Mu jestem jakiś szacunek. Tymczasem co ja robię? Kłamię i popełniam świętokradztwo. W Jego własnym domu. Choć wszystko we mnie krzyczało „nie!”- powiedziałam „tak”. I miałam wobec Boga ogromne poczucie swej winy…
        Potem na świat przyszła moja córka. Jej narodziny były dla mnie cudem. Trudno ubrać w słowa to, co słowami niewyrażalne. W każdym razie kolejny raz poczułam istnienie i potęgę Boga. I wtedy to już we mnie zostało. Na tym etapie byłam wierząca, niepraktykująca i mało myśląca. Córkę ochrzciłam w kościele katolickim, no bo wierzyłam. Potem, będąc w drugiej ciąży, rozstałam się ze swoim mężem. Urodził się syn, a ja zostałam praktycznie bez środków do życia. No, ale syna też chciałam ochrzcić. Okazało się, że bez pieniędzy tego nie zrobię. I powolutku zaczęło się włączać myślenie. Rozstałam się z kościołem katolickim. Wtedy na swej drodze zaczęłam spotykać ludzi różnej wiary- Świadków Jehowy, Baptystów, Zielonoświątkowców… Zyskałam trochę różnorodnej wiedzy, kilku fajnych znajomych/przyjaciół, ale przede wszystkim zaczęłam czytać Pismo Święte. Raz czytałam więcej, raz mniej, czasami wcale. Kiedyś, na etapie braku czasu na czytanie, życie mi znowu strasznie dokopywało. Postanowiłam ze sobą skończyć. Nawet w Bricomarche kawał porządnego sznura sobie kupiłam 🙂
        Ale przed tą ostateczną decyzją coś mi kazało otworzyć Biblię i przeczytać sobie jakiś wersecik na pożegnanie. I wiesz na co trafiłam? Na Jonasza 4,9 ( Bóg zapytał Jonasza: „czy uważasz, że masz powód tak się gniewać o to, co się stało z tykwą?” Na to Jonasz odparł: „Tak. Mam prawo się gniewać, i to tak bardzo, że nie chce mi się żyć”.- to w przekładzie Świadków Jehowy, akurat po to Pismo Święte sięgnęłam wówczas. Inne przekłady mówią to samo, ale innymi słowy i chyba nie trafiłyby do mnie tak, jak ten przekład.). W sumie się roześmiałam i uświadomiłam sobie, że w gruncie rzeczy sama robię z przysłowiowej igły całkiem pokaźne widły. Moje życie zostało uratowane 🙂
        Czy to przypadek, że akurat wtedy trafiłam na ten werset? Osobiście myślę, że nie, bo niejednokrotnie wcześniej i później działo (dzieje) się w moim życiu to, czego potrzebowałam w danej chwili (a to znajdowałam jakiś artykuł na potrzebny temat, a to odwiedzali mnie znajomi, z którymi o tym konkretnym problemie mogłam pogadać…). Ale każdy może myśleć według własnych przekonań.
        No i na koniec- mimo nie takiego jeszcze starczego wieku dopadła mnie na oba oczy zaćma podtorebkowa tylna- cholerstwo, przy którym w błyskawicznym tempie traciłam wzrok. A tu covid, w szpitalach zabiegi powstrzymywane… A ja ślepnę… Pomyślałam sobie wówczas jaką książkę chciałabym jeszcze poczytać/ może uda mi się przeczytać, jeśli miałabym faktycznie stracić wzrok i niczego więcej już własnymi oczami nie ujrzeć. Padło na Biblię, bo w niej znajdywałam wzmocnienie w każdej ciężkiej sytuacji. Wzroku nie straciłam, choć był czas, gdy już nie byłam w stanie niczego przeczytać. A w Pismo Święte tak się wciągnęłam, że teraz już każdego dnia muszę sobie choć troszkę je polekturować. To umacnia moją wiarę. Bo wszystko coraz bardziej wydaje mi się takie oczywiste i logiczne. I dzięki temu staję się i silniejszym, i chyba lepszym człowiekiem. Nauczyłam się bardziej szanować innych ludzi, akceptować odmienność, a co dla mnie najcenniejsze- nie irytować się tak szybko i myśleć zanim coś zrobię, czy podejmę jakąś decyzję.
        No i jak określiłabyś tę moją „potrzebę wiary”?

        I jeszcze kilka wersetów (tylko tyle tak na szybko skojarzyłam, bo takie, jak na razie, jest moje poznanie) odnośnie ostatniego Twojego zdania komentarza. Człowiek wierzący jak najbardziej powinien dbać o środowisko:
        Rdz 2,15- „I wziął Jahwe-Bóg człowieka i osadził go w ogrodzie Edenu, aby go uprawiał i strzegł/ doglądał/ o niego dbał.”
        Prz 12,11- „Kto ziemię uprawia, nasyci się chlebem (…)”.
        Ap 11,18- „(…) A nadszedł Twój gniew i pora na osądzenie umarłych, i na wynagrodzenie sług Twoich(…) i na zgładzenie tych, którzy niszczą ziemię”.

        Pozdrawiam, Marzena

        • Wiedźma Radzi
          Posted at 08:29h, 06 lutego Odpowiedz

          Bardzo dziękuję za twoja historię, ciekawa i budująca. Z mojego punktu widzenia twoja potrzeba wiary to potrzeba życia duchowego i potrzeba znalezienia wyższego sensu. To ładne i to mi się w ludziach wierzących podoba, choć nie podzielam. No nic nie poradzę, na mnie się transcedencja nie przyjmuje w żadnej postaci i nawet Kasi Miller nie udało się mnie przekonać, choć jest dla mnie dużym autorytetem. Nie wierzę, a udawanie byłoby nie w porządku jak sama pisałaś.
          Pozdrawiam i cieszę się, że ci się blog podoba.

        • M
          Posted at 20:47h, 09 lutego Odpowiedz

          Dla mnie właśnie to jest prawdziwa wiara. Obojętnie, czy mówimy o Chrześcijaństwie, czy nie. Szkoda, że w Polsce (nie tylko ale u nas szczególnie, jeśli mówimy o Chrześcijaństwie) ta ,,wiara” to nie wiara (jak u Pani) a fanatyzm ze sztywnymi regułkami a często przekręconymi pod sytuację (bez sensu i zrozumienia). I z wiarą nie ma nic wspólnego. To jest problem. Czyjaś prawdziwa wiara to nie jest problem, żaden. Dopóki głosi właśnie pokój, miłość, zrozumienie. Wręcz przeciwnie, to ścieżka, dobra, jak wiele innych, pozytywnych ścieżek życia. Taka powinna być. Polski kler odszedł od niej dawno (i wielu ludzi razem z nim). I to od tego fałszu często inni ludzie uciekają, nie od duchowości. W nim nie ma wiary, jest nienawiść, chęć dominacji. Zaprzeczenie właściwie fundamentom. Miło zobaczyć w ludziach (choć już niewielu) otwartość, radość, dążenie do polepszenia siebie/czegoś. W czasach (a może one były zawsze?), w których coraz więcej hipokryzji, robienia czegoś na pokaz, znieczulicy i zwykłego zła. Niby cywilizacja się rozwija ale wielu ludziom dalej ,,tego czegoś” brak (a wielu to traci), na szczęście nie wszystkim. Obojętnie czy wierzącym, czy nie. Ja nie dzielę ludzi na wierzących czy nie. Tylko na dobrych i złych, choć często granica jest bardzo cienka i nie wszystko jest takie proste, jak mi się czasem zdaje. Choć są też rzeczy ewidentnie złe i nie są wtedy ,,szare”.

Post A Comment