..darmo dają, bierz po dwie” dopowiada zwykle kpiąco moja przyjaciółka. Otóż okazuje się, że to, czy zechcemy skorzystać z czyjejś porady, zależy nie tylko od merytorycznej wartości tejże, ale również od emocji, którym podlegamy w momencie konsultacji. Naukowcy zbadali to w stosunkowo prostych testach, oceniając gotowość badanych do przyjmowania sugerowanych w zadaniu rozwiązań przed i po obejrzeniu filmów o konkretnym zabarwieniu emocjonalnym. Badani, którzy byli w lepszym nastroju, byli bardziej skłonni do przyjmowania rad, mówiąc w skrócie. Sprawdzono też skuteczność doradzania w zależności od tego czy radzący budził sympatię badanego, czy też nie. I tu raczej wynik był zgodny ze spodziewanym, czyli chętniej przyjmujemy porady od osób, które wcześniej wzbudziły naszą sympatię. To drugie zjawisko wykorzystują oczywiście sprzedawcy wszelkiej maści, nauczeni na szkoleniach, że w kliencie należy wzbudzić sympatię, wtedy jest szansa, że coś od nas kupi z czystej życzliwości, nawet jak tego nie potrzebuje.
Ciekawsze jest zjawisko pierwsze. Bo oznacza ono, że nie ma najmniejszego sensu udzielanie dobrych rad przyjaciółce, kiedy dzwoni do nas zapłakana, bo kolejny facet okazał się draniem. Na nasze doskonałe recepty na szczęście zareaguje co najwyżej irytacją i złapie jeszcze większego doła. Lepiej zabrać ją do kina na komedię, a kiedy już się pośmieje, to my wtedy ją buch! dobrą radą. Dobre rady skierowane do naszego wkurzonego kolejną pałą dziecka, dotyczące tego, że trzeba było się uczyć przed klasówką, zamiast iść na imprezę do Zosi to groch o ścianę. Pouczanie męża o konieczności regularnych przeglądów stomatologicznych, kiedy ząb go wali po czaszce jak kowalski młot, to może też nienajlepszy pomysł.
Ach, jaka ulga i totalny luz. Zamiast napinać synapsy, szukać najlepszych możliwych rozwiązań, my bliźnim w kryzysie robimy herbatkę z melisy. I spokojnie czekamy aż złe emocje opadną, a może w ogóle sytuacja sama jakoś się rozwiąże. Po co się męczyć udzielając rad, do których i tak nikt się nie stosuje.
Dobrze też znać tą prawidłowość udając się ze świąteczną wizytą do teściowej. I zanim wysłuchamy kolejnej porcji dobrych rad odnośnie tego jak powinnyśmy wychowywać nasze dzieci, choć jawny dowód jej osobistej klęski pedagogicznej mamy w domu na co dzień, strzelmy sobie kielicha. Albo pół tabliczki czekolady.
A przed czytaniem kolejnych postów na moim blogu to poproszę, żebyście poszły na krótki spacer w słońcu, a potem wypiły dobrą kawkę i zjadły kawałek placka ze śliwkami. I wcale nie musicie słuchać żadnych rad, i tak was kocham.
Jadę zatem na wakacje.