Święta za pasem, wszyscy szaleją po sklepach, pieką pierniczki i kupują choinki. Perfekcyjne panie domu podpierają się nosem, albo leczą chore korzonki po wymyciu w grudniu wszystkich okien, co jest jedną z głupszych, polskich tradycji bożonarodzeniowych. Za tymi wyszorowanymi oknami i tak zazwyczaj o tej porze roku ciemno i ponuro, a gospodyni krzywi się z bólu podając barszczyk rodzinie. Z którą podobno tak dobrze się spotkać z tej okazji. Polemizowałabym. Skoro nie mam potrzeby i ochoty spotykania się z kimś jak rok długi, czemu mam się cieszyć z tego przymusowego obcowania przez trzy dni w roku z prawie obcymi ludźmi? Co innego, jak ich widuję częściej, ale wtedy chyba nie muszę tak się spinać i stawać na rzęsach z okazji świąt? Zakładam, że mnie lubią wystarczająco, żeby zamiast komentować nieumyte okna, cieszyli się moim towarzystwem i faktem, że jestem zdrowa jak rydzyk? I nie umęczona gotowaniem, bo uszka z cateringu też są pyszne, a rękami wystarczająco dużo robię w pracy. Czemu z okazji świąt mam się zachowywać jakby to była doroczna klasówka, a ja muszę dostać piątkę, tylko nie bardzo wiadomo, od kogo? Męża? Mamy? Teściowej? Na litość boską, jestem już dorosła, nie potrzebuję świadectwa z paskiem przydatności społecznej.
Jak już o świętach, to nadmienię o imieninach. Czemu utarło się, że solenizantka zaprasza gości, po czym uwija się przy ich obsłudze w pocie czoła i nawet nie ma czasu obejrzeć prezentów? Jak to ma być przyjemność, to ja bardzo dziękuję. Wolę sama siebie zaprosić na piękne wakacje, kasy wydam tyle samo, a przynajmniej odpocznę, albo porobię coś mnie interesującego. Jak mnie ktoś lubi, to niech mnie z okazji imienin zaprosi na lody. Albo do kina. Albo tak jak w tym roku, kiedy młode czarownice zrobiły mi przyjęcie niespodziankę i było cudownie.
Obie te złote myśli zakiełkowały w mojej głowie już bardzo dawno, kiedy jeszcze żyły moje babcie, niewolnice wyniesionych z domu przekonań.
Jedna uważała, że najważniejsze na świecie są świąteczne porządki rozumiane jako wysprzątanie wszystkich, nawet najdalszych, kątów. Więc potem, w czasie Wigilii prezentowała się nam jako pomnik walk i męczeństwa na polu walki z kurzem. Pomnik, dodam, wpadający nosem w talerz z zupą ze zmęczenia. I marudny jak nieszczęście.
Druga babcia najważniejszą imprezą rodzinną w roku uczyniła swoje urodziny. Były megawystawne kulinarnie, można powiedzieć, że przeszły wręcz do legendy. Za to z solenizantką zupełnie nie dało się pogadać, bo najpierw biegała nieprzerwanie z półmiskami, nie dając sobie pomóc, a potem kiwała się za stołem nieprzytomna z wyczerpania. Do dzisiaj nie wiem czemu tak jej zależało akurat na nakarmieniu wszystkich, bo większość rodziny miała problem z nadwagą.
Jako gość na obu tych rodzajach imprez muszę powiedzieć, że, owszem, najadałam się po korek i podziwiałam sprawność gospodyń. Ale przysięgłam sobie, że nikt nigdy nie zmusi mnie do fundowania sobie takiego runmaggedonu imprezowego z żadnej okazji.