Profesor Bohdan Wojciszke bardzo dogłębnie badał zjawisko miłości.
I podzielił je na trzy podstawowe komponenty, które dopiero poskładane w całość tworzą obraz tzw.” miłości pełnej”.
Są to kolejno,
– miłość namiętna, czyli to co potocznie nazywamy zakochaniem, a poeci opiewają w wierszach,
-miłość intymna, czyli głęboka więź psychiczna między partnerami, oraz
-zaangażowanie, czyli te wszystkie wspólne przedsięwzięcia, takie jak małżeństwo, dom, dzieci, generalnie wspólne życie.
Najlepiej jak nam te wszystkie elementy pojawią się we właściwej kolejności, z jedną i tą samą osobą i połączywszy się w miłosną świętą trójcę towarzyszą nam przez całe życie.
Ale jak często się to zdarza?
Zaryzykuję twierdzenie, że bywa tak niezwykle rzadko.
Bo pobieramy się najczęściej w fazie pierwszej, mylnie biorąc samą namiętność za całość.
A wystarczyłoby odczekać te ewolucyjnie zaprogramowane cztery lata, żeby mieć jasność w temacie. Bo tyle mniej więcej trwa faza namiętnej miłości, przewidziana przez Matkę Naturę po to, żeby paleolityczna parka zdążyła spłodzić potomka i odchować go do jakiej takiej samodzielności.
Przez całe wieki sprzyjała tej strategii ewolucyjnej również kultura, bo nie chodziło o to, żeby ludzie byli szczęśliwi, tylko o siłę narodu czy państwa i względną trwałość społecznych instytucji. Wystarczyło młodych zagonić do ołtarza, kiedy mieli obopólne klapki na oczach, a potem zakazać rozwodów i tkanka społeczna ładnie budowała się z podstawowych komórek rodzinnych. I świętych wartości. Uczciwie trzeba dodać, że dla dzieci zazwyczaj, choć nie zawsze, tradycyjna rodzina była najlepszym, bo stabilnym i bezpiecznym środowiskiem.
Jeśli po drodze okazywało się, że namiętność umarła, a intymność nigdy się narodziła i zostawało jedynie zaangażowanie, to panowie ratowali się utrzymywanymi na mieście baletniczkami lub oficjalnymi kochankami, bo mężczyznom zawsze było wolno więcej.
Natomiast panie zwykle odkrywały w sobie pokłady niezmierzonej religijności i odtąd przeżywały ekstazy jedynie przy odmawianiu różańca.
Zmieniły się czasy, zmieniły obyczaje.
Wraz z seksualną rewolucją miłość trafiła na sztandary, a pęd do indywidualnego spełnienia każe nam szukać drugiej połówki choćbyśmy się po drodze mylili parę razy, a owoce tych pomyłek nie wyrosły jeszcze z pieluch.
Tyle tylko, że szeroko rozumiana kultura mocno te nasze poszukiwania infantylizuje, zazwyczaj myląc miłość z zakochaniem. I wielu ludzi, zwłaszcza jeśli nie lubili w szkole biologii i nigdy nie interesowali się bliżej teorią ewolucji, przeżywa kolejne rozczarowania, bo nieodmiennie okazuje się, że im większa bliskość, tym mniejsza namiętność. Nikt im nie powiedział, że obcość wzmaga pożądanie a codzienne przebywanie ze sobą skutecznie je tłumi. Czyli, jeśli najbardziej na świecie zależy ci na namiętnym seksie to niekoniecznie monogamiczne małżeństwo będzie najlepszym wyborem. Zapakujesz świetny seks w małżeństwo, dzieci i kredyty, to może się zepsuć jak schab bez lodówki. Może lepiej opakować go w odessany z codzienności metodą próżniową romans, wtedy wystarczy na dłużej.
Natomiast jeśli przede wszystkim chcesz się spełniać w macierzyństwie i najważniejsza dla ciebie jest rodzina, to warto postawić na intymność i zaangażowanie. Nie każdy potrzebuje do szczęścia ciągłych motyli w brzuchu. Tylko nie martw się, że chociaż zgodnie z poradami z babskich gazet włożyłaś stringi i zapaliłaś świeczki, twój partner od 15-stu lat i ojciec trójki waszych dzieci nie przypomina już płomiennego kochanka z początków narzeczeństwa.
Przeczytaj sobie “Pięć kłamstw w sprawach seksu i miłości” Michael’a Mary’ego i się wyluzuj. Autor bardzo dokładnie i obrazowo rozprawia się tam z poglądem lansowanym przez terapeutów, że wystarczy “praca nad związkiem” a ogień namiętności nigdy nie przygaśnie. Przygaśnie, bo musi, takie są prawa biologii i żadna terapia tego nie zmieni. Terapia najwyżej pomoże ci zrozumieć co się dzieje i dlaczego. Jeżeli trafisz na dobrego terapeutę.
Mamy takie czasy, że możemy wszystko.
A powielamy wzorce zachowań poprzednich pokoleń i często przez życie jedziemy na autopilocie, nie zastanawiając się czy taki model jest dla nas.
Zamiast najpierw poznać siebie i swoje prawdziwe potrzeby, ładujemy się w zadane ramki.
Boimy się zakwestionować odziedziczone przekonania.
Krytycznie oceniamy tych, którzy wychodzą poza schemat. Jesteśmy koszmarnie nietolerancyjnym społeczeństwem. Nie wszyscy, oczywiście. Jakbyśmy się obawiali, że ci, którzy są inni, a przy tym szczęśliwi, samym swoim istnieniem mogą zakwestionować nasze, jedynie słuszne, wybory i decyzje.
I odebrać nam poczucie satysfakcji, że chociaż jest nam źle, to przynajmniej żyjemy jak należy.
poznawanie samej siebie czasem trwa całe życie a jak się nie umie być ze sobą sama/ym to lądujemy się w byle jaki związek i mamy pretensję do wszystkich wokół; wystarczy przypomnieć sobie postaci z “Moralności pani Dulskiej”
siebie na pewno nie opuścimy 😉
poznawanie samej siebie czasem trwa całe życie a jak się nie umie być ze sobą sama/ym to lądujemy się w byle jaki związek i mamy pretensję do wszystkich wokół; wystarczy przypomnieć sobie postaci z “Moralności pani Dulskiej”
siebie na pewno nie opuścimy 😉