Kiedy człowiek dorasta, zwykle, bo nie zawsze, nabiera do życia nieco dystansu. Jest to prosty efekt doświadczenia, ewentualnych przemyśleń i nabytej dzięki nim odporności.
Już dobrze wiemy, że nawet najgorętsze emocje z czasem opadają, a coś co jeszcze niedawno wydawało się końcem świata, okazało się na przykład znakomitą okazją do zmian.
I to się nazywa dojrzałość. Tylko niestety, kiedy przy tym jesteśmy rodzicami, mamy czasem nieznośny zwyczaj demonstrowania tej swojej dojrzałości dzieciom w postaci lekceważącego podejścia do ich dziecięcych problemów.
Dobrze wtedy, żeby sobie wół potrafił przypomnieć jak to było, kiedy był cielęciem i nie zbywał machaniem kopyta młodzieńczych dramatów. Pamiętam, kiedy przeżywałam prawdziwą (dla mnie) tragedię w szkole podstawowej, której, kochający przecież, rodzice w ogóle nie zauważyli. Wdałam się wtedy w spór z najpopularniejszą dziewczynką w klasie. Spór przegrałam, zostałam poddana społecznemu ostracyzmowi, czułam, że jestem na krawędzi unicestwienia. Dla dorosłych nic się nie działo, przecież wciąż miałam same piątki. A to zwykle dla rodziców jest miernik, czy dziecko dobrze daje sobie radę w szkole. Bardzo mylący.
Pamiętajmy, że dla naszych dzieci pierwsze przyjaźnie czy miłości są ważniejsze niż dla nas piąte czy dziesiąte. Właśnie dlatego, że pierwsze. Moja pierwsza, zielona, nawet nie do końca uświadomiona miłość właściwie zadecydowała o najważniejszych, życiowych wyborach. Chociaż sam obiekt nie miał o tym bladego pojęcia.
Dziecięce dramaty nie są mniejsze, one są WIĘKSZE. Potrafią doprowadzić do depresji, a nawet samobójstwa. A teraz, w epoce mediów społecznościowych, taka akcja jaką ja miałam w podstawówce, rozprzestrzenia się szybciej niż wirus Ebola.
Zmierz dziecku gorączkę.