Zapewne po irlandzkim pójściu po rozum do głowy nasi “obrońcy życia” wpadną w totalny amok i ogłoszą krucjatę przeciwko “cywilizacji śmierci”. To ja mam pewną propozycję dla tych, którzy chcą powalczyć o życie naprawdę. Niech ogłoszą krucjatę przeciwko koncernom farmaceutycznym trującym Polaków masowo i z pełnym poparciem telewizji i radia.
Taki na przykład apap, regularnie wmawiany nam jest jako środek absolutnie bezpieczny, nawet w połączeniu z innymi lekami. Tymczasem wystarczy zjeść jedno duże opakowanie naraz, żeby zapewnić sobie malowniczy zgon. A jak ktoś nie lubi spektakularnych samobójstw, to może powolutku przedawkowywać i załatwić sobie nerki i wątrobę. Ewentualnie pomieszać z aspiryną, żeby było szybciej.
A to wszystko na każdej stacji benzynowej i w osiedlowej “Żabce” przy kasie. Dostępne dla dzieci i dorosłych bez żadnych ograniczeń. Można sobie paracetamol popijać gripexem do kolacji. Tego chyba nie ma nigdzie indziej w Europie. Państwo, które się tak strasznie martwi o legalną marihuanę, żeby naród nie popadł lekkomyślnie w zbyt dobry humor, zupełnie nie widzi nic złego w ogólnonarodowym przedawkowywaniu substancji przeciwbólowych, przeciwzapalnych i przeciwgorączkowych. Dowolny film, co i rusz, jest przerywany namolnymi reklamami leków, a sumienia ma uciszyć komunikat “skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą”. Kto próbował, ręka w górę. Numerek pięćdziesiąty?
Mało kto wie, ale zgony spowodowane interakcjami międzylekowymi są całkiem wysoko na liście przyczyn zejść śmiertelnych. Ale w tym tak naprawdę orientują się tylko lekarze, a i to raczej średnio. Zwykle straszy się nas chorobami serca, albo nowotworami. O skutkach ubocznych leków i krzyżowym działaniu cisza.
A leki na receptę? Przeciętny polski emeryt łyka codziennie garść różnych tabletek, a jak lubi to i ze dwie, bo niekoniecznie informuje jednego doktora, co mu przepisał ten drugi. I trzeci. A przepracowany lekarz niekoniecznie dopyta. Starsi ludzie do tabletek miewają stosunek magiczny i często wydaje im się, że im więcej, tym zdrowiej. Tymczasem często wystarczyłoby mniej jeść i więcej się ruszać, a połowa kolorowej sałatki z pigułek mogłaby spokojnie zostać w aptece. A rząd pochylając się nad emerytami z troską, wpisuje coraz to więcej specyfików na listę “za złotówkę” ułatwiając ten proceder. Koncerny farmaceutyczne zacierają ręce i liczą zyski. No bo przecież różnicę w cenie pokryją podatnicy. A na ścieżki rowerowe znowu zabraknie.
Patrząc na to prawie zaczynam lubić homeopatię, bo choć to bzdura, to wodą i kredą raczej nikt się nie otruje.
A ja coraz milszym okiem patrzę na medycynę naturalną. Jeśli kogoś kłuje w oczy słowo “medycyna”, może to nazwać jakkolwiek, chodzi mi o naturalne sposoby radzenia sobie z chorobami – ziółka, srółka i inne takie. Raka może i się tym nie przepędzi, ale tego nie wymagam. Napisała to ta, co ma nadzieję w ciągu najbliższych paru lat zacząć sadzić własne warzywa, robić własne nalewki i douczać się intensywnie w zielarstwie i kuchni naturalnej. A, póki co, ciągle uczy się robić kotlety z różnych rzeczy tak, żeby nie rozpadały się na patelni 😉
co innego zdrowo się odżywiać, a co innego wierzyć, że jedna cząsteczka substancji aktywnej na basen wody ma jakiekolwiek działanie terapeutyczne