Zgodnie z definicją wartość dodana to przyrost wartości dóbr w wyniku określonego procesu produkcji lub tworzenia usługi. W działalności gospodarczej jest to różnica między całkowitym przychodem ze sprzedaży a całkowitymi kosztami zasobów zewnętrznych zużytych do produkcji.
Uważam, że zamiast lekcji religii w szkole, dużo bardziej pożyteczne byłyby lekcje ekonomii, zarówno tej dotyczącej gospodarki zasobami matki Ziemi, jak i tej dotyczącej indywidualnego losu przyszłych dorosłych. Mała jednak jest na to nadzieja, bo kiedy zdarzyło mi się ostatnio przez przypadek zatrzymać ucho na jakiejś rzekomo poważnej dyskusji w telewizji Republika, to po całym wywodzie dotyczącym ONZ i przyszłości cywilizacji, pan ekspert zakończył zdaniem, że nawet jeśli ludzie sobie nie poradzą z kryzysami to jest jeszcze BOŻY PLAN ZBAWIENIA. Amen.
Wracając do tematu. Zajmijmy się taką ekonomią związku na przykład. Zakładając, że na ogół inwestujemy sporo zasobów, dobrze byłoby wypracować wartość dodaną, żeby nie zostać życiowym bankrutem. Trzeba sobie szczerze powiedzieć, że los tu nas nie oszczędza, bo często w młodzieńczym porywie serca i zalewie hormonów inwestujemy kapitał młodości i urody w faceta, który przypomina wartością inwestycyjną słynne, nieistniejące, kopalnie diamentów w Nigerii. Ale są i takie, które wyczuwają szóstym zmysłem gdzie czai się okazja i potem mają udziały w Apple’u.
Co jednak robić jeśli nie mamy duszy hazardzistki, wolimy inwestycje może i wolniej rosnące, ale pewne? Hmm, doradca finansowy powiedziałby, że dywersyfikować, ale w naszej cywilizacji uchodzi to za postępowanie niemoralne, jeśli dotyczy związków. W dodatku cała popkultura sprzysięgła się, żeby gloryfikować jedynie romantyczne porywy serca, przezwyciężanie wszelkich przeszkód nadludzkim wysiłkiem i najlepiej jak bohater dociera przed ołtarz czy urzędnika od ślubów poturbowany psychicznie jak weteran wojenny. A miłość jest “prawdziwa”, kiedy bohaterka wylewa hektolitry łez, miota się w niepewności i przeżywa huśtawkę emocjonalną wyrywając sobie włosy z głowy przez pół filmu albo książki.
Wróćmy do rzeczywistości i naszego pytania. Jak możemy ocenić, czy nasz związek wytwarza dla nas wartość dodaną, czy skończymy pod emocjonalnym mostem w kartonie? Wszystkiego przewidzieć się nie da, ale postawiłabym na bieżące monitorowanie stanu własnej psychiki, podobnie jak maklerzy obserwują wykresy cen akcji. Jeśli w związku rośnie twoja pewność siebie, podwyższa się samoocena i co najmniej zachowujesz wyjściowy poziom energii, to chyba jesteś na dobrym tropie. A kiedy czujesz, że tracisz siły, poczucie własnej wartości leci na łeb na szyję i sama już nie wiesz czy w ogóle jesteś atrakcyjna, to zachowaj czujność. Kurs akcji może się wahać, ale jeśli ciągle jedzie w dół, to wyprzedawaj.
Trzeba bardzo przy tym uważać na tak zwaną “pułapkę inwestycyjną”, czyli mechanizm każący trzymać się naszych wyborów, bo już tyle zainwestowałyśmy, że szkoda się wycofać.
Jak to było w piosence?
“Z niepewnym skutkiem śpiewajmy sobie tak,
życie jest za krótkie, by żyć byle jak..”