I że cię nie opuszczę..

I że cię nie opuszczę..

Statystycznie rosnąca liczba rozwodów budzi zaniepokojenie obserwatorów życia społecznego. Bo jak to? Pobieramy się z miłości, nikt nam nic nie każe, do niczego nie zmusza, a mimo to ludzie, którzy jeszcze niedawno świata za sobą nie widzieli, drą teraz koty w sądzie. I ci co mieli wspierać się w zdrowiu i chorobie, teraz wyginają łyżeczki wyszarpując je sobie z rąk i kaleczą psychikę własnych dzieci, które patrzą jak mama z tatą skaczą sobie do gardeł. Przyczyn, oczywiście, jest wiele, ale ja się ostatnio zastanawiam nad jedną z nich.

W małżeństwie pojmowanym tradycyjnie role były jasno podzielone. Każdy wiedział, co do niego należy i tego się trzymał. I wiadomo, że to ludzi mocno wiązało i uzależniało od siebie nawzajem. On zarabiał i dawał bezpieczeństwo finansowe, ona ogarniała dom i dzieci, czasem coś dorabiała. Taki związek na pewno był dużo prostszy w “obsłudze”, ale czy ludzie byli szczęśliwsi? Rzadziej się rozwodzili, to pewne. Pytanie, czy sztywny podział ról nie prowadzi jednak trochę do instrumentalizacji partnera, kiedy ważniejsza staje się wypełniana przez niego rola , niż on sam. Można było przejechać przez życie na autopilocie. Dopóki wszystkie kwestie aktorzy wypowiadali w odpowiednich momentach, a akty następowały po sobie bez większych zgrzytów, teatr życia społecznego miał się nieźle. Za kulisami wprawdzie główny bohater nierzadko miętolił pokojówkę, a pani popijała samotnie z butelki, ale publiczność o niczym nie wiedziała. Czasy się zmieniły, kobiety szturmem weszły na rynek pracy, gospodarstwo domowe wzbogaciło się o ułatwiające życie sprzęty . A na związki ludzie zaczęli mieć nowy pomysł, mianowicie żeby się stały partnerskie. I zaczęły się schody. I naprawdę nie chodzi mi o utyskiwanie, że panowie niekoniecznie chętnie rozstają się ze swoją dotychczasową, uprzywilejowana pozycją. W końcu w zamian dostają wytchnienie od stresującej funkcji jedynego żywiciela. Chodzi mi o to, że dotychczasowe “kocham cię, bo cię potrzebuję” zbiorowo zamieniamy, a przynajmniej próbujemy zamienić na “potrzebuję cię, bo cię kocham”. Bo chociaż mam swoje pieniądze, a ty umiesz sam zrobić sobie obiad, to z jakiegoś powodu chcemy być razem na dobre i na złe. I moim zdaniem, bo, oczywiście, mogę się mylić, jest to zarówno największa wartość, jak i największa trudność współczesnych związków. Kiedy już wyjdziemy z fazy namiętności, która zwykle lukruje wszystkie kanty. Rok, dwa, trzy, to nie problem. Hormony szaleją, endorfiny zalewają synapsy. Ale jak być interesującym partnerem przez 10,20,30 lat? Pamiętam jak dobrych rad i pouczeń na temat mojego, wówczas 15-letniego małżeństwa udzielał mi przyjaciel, wciąż pozostający w stanie kawalerskim. Słuchałam cierpliwie, w końcu zapytałam, ile trwał jego najdłuższy związek. No, 4 lata, pochwalił się dumnie. Czyli dokładnie tyle, ile mniej więcej może trwać faza miłości namiętnej, tej, którą ewolucja wmontowała nam w geny, żeby owoc tej miłości był w stanie osiągnąć jaką taką samobieżność w paleolicie. I do dzisiaj wiele związków przejście od fazy “żyć bez niego nie mogę” do fazy “nie mogę z nim wytrzymać” zajmuje mniej więcej tyle czasu. A ponieważ ekonomicznie i socjalnie jesteśmy samowystarczalni, niezależnie od płci, ocieramy łzy rozczarowania i ruszamy dalej w świat, by szukać “drugiej połówki”. Chińska mądrość doradza “stań się tym, kogo szukasz”. A kogo szukasz?

 

 

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

Back To Top