W WO felieton o rodzicach, którzy mimo znacznej niepełnosprawności decydują się na dzieci. Napisany w tonie, że przecież osoba niepełnosprawna ma takie same prawa jak każdy i niby dlaczego miałaby rezygnować z prawa do posiadania dzieci. No niby prawda. Ale niecała. Nie chcę zabraniać nikomu samorealizacji, ale w konstytucji nie ma czegoś takiego jak “prawo do posiadania dziecka”. Natomiast kodeks rodzinny określa wyraźnie liczne obowiązki rodziców względem dzieci. Co zatem robić w sytuacji, kiedy wiadomo z góry, że rodzic tych obowiązków spełniać nie będzie w stanie? Jasne, każdy odpowie, że “państwo powinno zapewnić”. Zasiłki, zapomogi, asystenta społecznego i cały system opieki, wsparcia i tak dalej.
Absolutnie jestem za prawem do spełniania marzeń. Ale najlepiej na własny koszt. A jeżeli na cudzy, to pod warunkiem dobrowolności. Jeden marzy o dziecku, drugi o podróży dookoła świata. Jakie mamy prawo oceniać, które marzenie lepsze? Więc dlaczego nikt mnie nie zmusza do składki na bilet? Solidaryzm społeczny jest okej, ale gdzie jest granica? Moja babcia mawiała, że jest coś takiego jak jedność praw i obowiązków. Same prawa mają tylko małe dzieci.
Prawa strona wzdycha nad egoizmem ludzi, którzy nie chcą decydować się na dzieci, bo najpierw chcą zrobić karierę, dorobić się mieszkania, zapewnić sobie i ewentualnym dzieciom przyzwoity stanadard życia. A może to jednak odpowiedzialność? Bo co z prawami dziecka do nauki, zabawy i beztroskiego dzieciństwa? Lewa by wszystkim przychyliła nieba. Tylko kto zapłaci rachunki?
A jeśli wiem, że mój genom ma konkretne wady niosące określone ryzyko, to co z prawem dziecka do tego, żeby urodziło się zdrowe? “Muszę tłumaczyć, że przecież osoby z niepełnosprawnościami mają te same prawa, co osoby zdrowe. Że przecież zdrowych nikt nie pyta, po co mają dzieci, skoro nie mają pieniędzy albo gdzie mieszkać. ” A może by należało?
Wiadomo, nie wszystko da się przewidzieć. Są wypadki, zdarzenia losowe, na które nie mamy wpływu. Ale jeśli z góry wiem, jakie jest ryzyko, to na ile mam prawo je podejmować w imieniu dziecka, które może całe życie borykać się z chorobą i cierpieniem, bo JA spełniam swoje marzenia o macierzyństwie? A skoro sama żyję na rencie, czyli, co by nie powiedzieć, na cudzy koszt, to na pewno mam prawo żądać, żeby inni ludzie przymusowo składali się na spełnianie moich marzeń? To są trudne pytania i każdy woli dla świętego spokoju i żeby nie wyjść na pozbawionego empatii okrutnika podpisać się pod wszelkimi “prawami” i roszczeniami .
A potem unikać podatków.
Moja babcia zawsze mówiła, że kiedyś czasy były trudne i państwo nie dawało. Ludzie jak mogli to pomagali sobie nawzajem ale nie każdy tak robił, tak jak i dzisiaj. Jak ktoś miał dzieci to musiał na nie zarobić i je utrzymać a jak były starsze, to na wsi i same chodziły po zarobkach, jak mogły. Zresztą na wszystko każdy musiał zarobić sam, wypracować (nie licząc układzików). Teraz się zrobiło dużo ludzi zbyt wygodnych (i nie są to ani bogacze, którzy się dorobili, ani ludzie średniobogaci a ci na wiecznych zasiłkach właśnie). Mi nie chodzi by nie pomóc ale do pewnego czasu. Jak ktoś już ,,stanie na nogi” to pomoc powinna się kończyć. A ludzie chorzy genetycznie, którzy mogą przekazać chorobę, nie powinni mieć dzieci wcale. Jak są na tyle zdrowi, że dadzą radę to mogą adoptować albo dać dom zwierzakom i wspierać różne fundacje. Ten mechanizm ,,moje geny” (nie ważne jak wadliwe) jest jednak do chrzanu w takich przypadkach…