Kardynał Richelieu mawiał o sobie, że jest zerem, które warte jest coś jedynie wtedy, kiedy stoi przed nim jakaś liczba. W jego przypadku była to liczba 13.
Jako premier Ludwika XIII-go, króla Francji, kardynał trząsł całym państwem i złamał potęgę francuskiej arystokracji. Torując drogę absolutyzmowi Ludwika XIV-tego, który głosił hasło “Francja to ja”.
Mam nieodparte wrażenie, że wiele kobiet mogłoby się podpisać pod słowami Armanda Richelieu, bo też czują się jak zero, dopóki ich wartości nie potwierdzi jakiś mężczyzna uznając je za godne swej ręki, lub przynajmniej serca. Albo portfela. Myślę, że to smutny spadek zdychającego patriarchatu. I wcale tego nie oceniam, bo pamiętam czasy, kiedy sama byłam niepewna siebie i swojej wartości. Wydawało mi się wtedy, że, zupełnie jak jajeczko z chowu ściółkowego, potrzebuję stempelka w postaci bycia wybraną przez jakiegoś faceta. Teraz, jeśli się komuś podobam, to fajnie, jeśli nie, trudno. Nie jestem kremówką z Wadowic, żeby się wszystkim podobać.
Być może w czasach łowców- zbieraczy byłyśmy równorzędnymi partnerkami, ale potem wraz z nastaniem kultury agrarnej stałyśmy się częścią majątku mężczyzny. Patriarchat odebrał nam podmiotowość na dziesięć tysięcy lat i nie jest łatwo się z tego wyzwolić. W końcu nie tak dawno, bo jeszcze głupie sto lat temu z okładem, panna Izabela Łęcka pytała z goryczą swej ciotki czy ma sprzedać siebie czy rodowe srebra. I odpowiedź była jedna. Albo dziewczyna się wydała dobrze za mąż, albo stawała się społecznym pariasem, nikomu niepotrzebną starą panną. Książki genialnych sióstr Bronte też głównie są o tym. I połowa Balzaca.
I to nam gdzieś w genach zostało. Zwłaszcza w młodości, kiedy jeszcze dochodzą kretyńskie pytania rodziny z okazji świąt “Masz już chłopaka?” Czyli w wolnym tłumaczeniu “Ktoś cię wreszcie zechciał?”. I często stajemy u boku faceta patrząc na siebie jak na zero, a na niego jak na liczbę, mającą nam nadać w końcu jakąś wartość. Wspieramy jego karierę, ogarniamy dom i dzieci, bywa, że same uznajemy, że nam to wystarcza. Czytałam ostatnio komentarze pod artykułem krytykującym kobiety nieaktywne zawodowo i było tam mnóstwo takich, żeby się odczepić wreszcie już od kobiet z tą pracą i samorealizacją, bo one tak wolą i mają prawo. Oczywiście, że mają prawo. To na pewno wygodniejsze niż te nasze cyrkowe sztuczki, kiedy usiłujemy pogodzić pracę, dom, dzieci i może jeszcze jakieś pasje. Poza tym, nie gloryfikujmy aż tak znowu pracy zawodowej, bo niejedna z nas ma robotę nudną i ogłupiającą.
Ale nie chodzi mi o samą pracę jako taką, chociaż uważam, że własne pieniądze są wartością nie do przecenienia. Bardziej o to, żeby w tym wszystkim stawiać siebie na pierwszym miejscu. Nie bądźmy satelitami, numerami drugimi, kimś mniej ważnym. A już na pewno nie tracimy wartości dlatego, że akurat nie mamy na stanie żadnego faceta.
Czasem dopiero po pozbyciu się konkretnego pana, okazuje się, że nie tylko świetnie sobie radzimy z pracą, remontami, kupnem nowego samochodu, czy do czego on nam tam niby był niezbędny, ale na dodatek wreszcie odnajdujemy siebie. Dotąd zagubioną w spełnianiu społecznych ról i cudzych oczekiwań.
Budzimy się z letargu lub zatrzymujemy w gonitwie i ze zdumieniem odkrywamy skarby swojego serca i duszy. Odkurzamy dawne marzenia i rozwijamy nowe talenty. I wreszcie nawiązujemy głęboką relację z samą sobą.
W twoim życiu Ty jesteś najważniejsza. Nie mąż, teściowa, ksiądz proboszcz, ani nawet dzieci. Wiem, na co dzień masz wiele obowiązków i powinności i bywasz cholernie zmęczona. Ale wobec siebie masz jeden, najważniejszy obowiązek. Być szczęśliwą.
Nigdy nie stawaj w cieniu. Jesteś Królową Słońce.
Przypomniał mi się taki jeden komentarz. Pani nauczycielka pewnej kobiety (było to w liceum) powiedziała coś w rodzaju: Dziewczyny, wy jesteście takie mądre, zdolne, tacy fajni z was ludzie. I potem, w dorosłym życiu, stajecie w cieniu. Marnujecie się dla jakiegoś imbecyla…
Mądre słowa…ale która słucha?
Kilka z moich koleżanek w tym roku albo za rok, wychodzi za mąż. Mimo, że psioczę na facetów, to jak się z nimi rozmawia to oni mają tu normalniejsze podejście. Czyli, jak dziewczyna jest naprawdę fajna i warto, to się żenią. I jak sami tego na serio chcą. A dziewczyny za byle jakim lecą, nie dostrzegając, że on jest guzik wart, zamiast nawet dłużej poczekać na wartościowego. I jak faktycznie chcą wyjść za mąż bo przecież nie każda chce. Często widzę normalne, fajne dziewczyny, które dla byle jakiego dekla robią z siebie idiotki i ukrywają swoje prawdziwe ja. Żeby chociaż się twardogłowy narodowiec, czy inny taki, nie obraził, że mądrzejsza od niego. Zresztą, sam fakt, że chcą być z facetami takiego pokroju, którzy tylko chlają i chodzą na ustawki a książki się brzydzą…
No to jest właśnie smutny efekt tego gwoździa w głowie, że jak nie masz faceta to jesteś niepełnowartościowa.