Jakoś ostatnio często wpada mi w oko i ucho pojęcie znane w psychologii jako tzw. syndrom oszusta. A to w książce, a to na webinarze Oli Budzyńskiej, a to w komentarzu pod postem o samokrytyce. Ponieważ wyznaję zasadę, że nie ma przypadków, są tylko znaki, to znak, że trzeba się zająć tematem.
Syndrom oszusta to taki stan, kiedy osoba, która przez otoczenie jest postrzegana jako kompetentna i odnosząca sukcesy, w głębi duszy wciąż jest zżerana lękiem, że to uznanie to na wyrost, medale powinny zawisnąć na innej piersi, a ngrodę to jej przyznano przez pomyłkę. I wszyscy zaraz się zorientują, sprawa się wyda, a ona zostanie zdemaskowana jak ten nagi król z bajki Andersena. I ten lęk nie pozwala czerpać satysfakcji z osiągnięć, wypala zawodowo i wpycha w błędne koło perfekcjonizmu.
I nie mówimy tu o sportowcach na dopingu, którym potem faktycznie zabierają olimpijskie medale, tylko o osobach ciężko pracujących na zasłużony sukces. Podobno zjawisko dotyczy obu płci, ale jednak upierałabym się, że chyba bardziej kobiet. Ani nasi politycy, ani moi sympatyczni koledzy nie wydają się cierpieć na stany niepewności co do własnych kompetencji na dowolny temat. No chyba, że tak dobrze udają. Ja się nabieram.
A już w takim seksie to mężczyźni bez wyjątku deklarują się jako eksperci, chociaż procent kobiet przeżywających regularnie orgazmy w seksie heteroseksualnym jest rażąco niski w porównaniu z orgazmami w związkach lesbijskich lub podczas masturbacji. A procent mężczyzn przeżywających orgazm w czasie stosunku z kobietą sięga ok. 96. To kto tu jest ekspertem? Wiem to z serialu “Explained” na Netflixie, proszę sobie obejrzeć.
Ale wróćmy do tematu. Sam syndrom świetnie omawia psychologia, nie będę się powtarzać. I pocieszać ofiar, że inni też tak mają. Że mają, to fakt. Przez pół życia mi się wydawało, że te świadectwa z paskiem to łut szczęścia. A wszystkie egzaminy na studiach zdane w pierwszym terminie, to dlatego, że egzaminujący nie połapali się w stopniu mojej niekompetencji.
Tylko ja nie uważam, że my mamy jakiś syndrom. To znaczy- mamy, ale to tylko listek figowy przykrywający prawdziwy problem. Uważam, że naprawdę oszukujemy. Ale nie w kompetencjach. Umówmy się, jak pokończyłyśmy te różne szkoły, to coś tam umiemy. Może na jednym czy drugim egzaminie pytania wyjątkowo siadły, ale nikt nie ma fartu bez przerwy,
Moim skromnym zdaniem, syndrom to tylko wierzchołek góry lodowej.
Boimy się zdemaskowania, bo naprawdę oszukujemy. I to w ważniejszej sprawie niż wiedza szkolna czy zawodowe kompetencje.
Oszukujemy dlatego, że bardzo długo nie jesteśmy sobą. W polskim wychowaniu, dzieci rzadko dostają akceptację za to, że w ogóle są. One mają być JAKIEŚ. Najlepiej takie, jakie sobie wymarzyli mamusia z tatusiem. Dziecko bardzo szybko dostaje komunikat, że takie jakie jest, jest nieakceptowalne. Nie do przyjęcia.
Dziewczynka nie może pobrudzić sukienki i wejść na drzewo, bo “dziewczynki się tak nie zachowują“. I na pewno się nie złoszczą, nie biją, za to chętnie pomagają mamie w kuchni.
A chłopiec nie może się rozpłakać, bo “chłopaki nie płaczą“. Ani bawić lalkami, bo “wyrośnie na pedała“. A ta wizja tak przeraża większość rodziców, że już wolą syna, który nie bardzo ogląda się za dziewczynkami, wysłać do seminarium.
Generalnie, masz być grzeczna, zbierać piątki i dopasować się do ramki. Przykładowo, wyjść za mąż, mieć dzieci i lepić pierogi. Robić to co wszyscy, lubić to co wszyscy i całować wujcia w święta, choć się brzydzisz. Bo inaczej nie będziesz kochana czy lubiana. A ponieważ mamy genetycznie zaprogramowany śmiertelny strach przed odrzuceniem przez społeczność to, poza skrajnymi nonkonformistami, ulegamy i zaczynamy spełniać cudze oczekiwania. W czasach paleolitu odrzucenie przez plemię oznaczało fizyczną śmierć, więc było się czego bać. Teraz to czasem tylko szkolne prześladowania za “inność”, ale też nic miłego.
A kiedy nie jesteś sobą, tylko cały czas udajesz, żeby uzyskać akceptację, to raczej nie masz syndromu, tylko naprawdę oszukujesz. Siebie i wszystkich dookoła. Bo wciąż się boisz, że prawdziwa ty nie zasługuje na sympatię czy miłość. I potem potrzebne jest sporo pracy nad sobą, żeby się przekonać, że tak naprawdę, im bardziej jesteś prawdziwa i pozwalasz też na to innym, bez oceniania, tym wszystko staje się prostsze. I wreszcie przestajesz się bać.
Spróbuj. Warto.