To chyba najtrudniejsza umiejętność na świecie, a wszyscy jakoś uważają, że potrafią to robić. I to dobrze. Ba, znakomicie. A nie umie co najwyżej druga strona. I dlatego trzeba się z nią rozstać i szukać dalej.
Kochać. Bezwarunkowo i na zawsze. Pomimo wszystko. Tylko, czy tak chcemy kochać, czy tylko być kochani?
Każdy szuka prawdziwej miłości. I to poszukiwanie bardzo czasami przypomina poszukiwanie św. Graala przez Rycerzy Okrągłego Stołu. Albo magicznego kwiatu paproci w ciemnym lesie o północy. Tego kwiatu, co to po znalezieniu, będzie spełniał wszystkie nasze życzenia.
Konkretnie chodzi mi o miłość partnerską, już się nie czepiajmy płci. Choć w przeważającej części będzie chodzić o tak zwaną heteronormatywną. Bo macierzyńska taka jest i to bez specjalnego szukania. Wyłączając patologię, kiedy matka pozwala konkubentowi zakatować swoje dziecko na śmierć. Tego zjawiska nie pojmę, póki żyję, a jestem dosyć pojętna. I długo żyję.
Mnie się też kiedyś wydawało. Że ja to jestem jak ten znicz olimpijski. Zapłonę i będę tak świecić jasnym płomieniem miłości przez całą tą życiową olimpiadę. W której naczelną konkurencją jest nieustający bieg z przeszkodami.
No to już wiem, że nie potrafię. Ani bezwarunkowo, ani na zawsze, ani, last but not least, pomimo wszystko.
Warunków stawiam całe mnóstwo, Anthony de Mello by mnie na pewno nie pochwalił. I założę się, że Wy również stawiacie, czytam to w komentarzach, na zaprzyjaźnionych blogach, w gazetach i książkach. A skoro sama nie potrafię, to bardzo prawdopodobne, że mój partner też nie będzie umiał. Jaki szedł, takiego trafił, jak mawiała moja babcia. Czyli z “prawdziwości” nici. Choćbym szukała 100 lat.
Bezwarunkowo. Ale co to znaczy kochać bezwarunkowo? Gdyby to brać dosłownie, to żadna zdradzana żona nie powinna spuszczać niewiernego po schodach, ani skakać do oczu konkurencji. Wszak skoro się zakochał, czy nawet tylko zauroczył, to życzmy mu szczęścia, bo jego szczęście jest najważniejsze. Skoro go kochamy bezwarunkowo? No jakoś to nie działa. Żony są raczej wściekłe, jak ziemia długa i szeroka. Ale gdyby je zapytać, to ich miłość jest najprawdziwsza na świecie. A ich racja jest najmojsza, parafrazując Dzień Świra. I nie, nie chodzi o naruszenie świętego prawa własności. Tak jakby można było kogoś mieć na własność.
Na zawsze. Ale w której fazie się zatrzymać na to “zawsze” ? Namiętności? Nie da się. Fizjologicznie. Po prostu biologicznie jesteśmy zaprogramowani na zaledwie parę lat namiętności. W paleolicie służyło to wstępnemu odchowaniu potomstwa i Matka Natura nie zdążyła jeszcze wziąć pod uwagę, że millenialsi dorastają po 30 lat. Widocznie była zajęta sokami Hortex. I żadne świece i stringi nie pomogą po 20-stu latach poczuć się “tak jak wtedy“. Nałogowi poszukiwacze namiętności zatrzymują się w kolejnym związku, kiedy już nie potrafią dogonić pielęgniarki nawet z balkonikiem. Ale spróbuj im powiedzieć, że to niedojrzałe i płytkie. No, skąd. Oni tylko szukają “prawdziwej” miłości.
Pomimo wszystko. Bez żartów. Tylko dziecko kocha się za to, że jest. Dorosłego człowieka kocha się za to, kim jest.
Odczarujmy wreszcie ten mit romantycznej miłości, bo więcej z niego szkody niż pożytku. Fajne, ogarnięte życiowo kobitki zamiast cieszyć się życiem, nic tylko szukają “prawdziwej” miłości. I najlepiej wiecznej. Choć dawno już mądrzy ludzie mówią, że od wiecznej miłości trwalsze jest wieczne pióro. Kochajmy się tak, jak potrafimy, z dużą komponentą wybaczania sobie nawzajem. I już będzie fajnie, słowo. Na wzór pojęcia mother good enough, znanego z psychologii, wprowadźmy na własny użytek pojęcie love good enough.
Wierzę, że są gdzieś tacy wyjątkowi ludzie. Kochający prawdziwie, głęboko i trwale. Wiernie. Bezwarunkowo i bez oczekiwań. Nieegoistycznie. Którzy nie szukają w związku poczucia bezpieczeństwa i życiowej stabilizacji, tylko okazji do ofiarowania wszystkiego co najlepsze. Na co dzień, nie od święta. Bez liczenia na wzajemność. I tak przez 50 lat co najmniej.
Jak któregoś spotkacie, dajcie znać.